Jeśli miałabym wskazać jedno zdanie, które najczęściej słyszymy w tej podróży, to w Indonezji byłoby to na pewno “never try, never know”, którym wyluzowani Indonezyjczycy zachęcali nas do odkrywania kraju. Po przyjeździe do kulinarnej dżungli Kuala Lumpur, magicznym zwrotem zostało “finish it!”. Za szaloną kulinarną odyseję w KL odpowiedzialny jest zapoznany półtora roku temu w Gruzji Ken. Ken jest urodzonym w KL Malezyjczykiem chińskiego pochodzenia. Po wielu latach podróży obecnie osiadł w rodzinnym mieście i mieliśmy okazję zamieszkać na kilka dni w jego domu.
Za sukces kuchni malezyjskiej odpowiada przede wszystkim jej różnorodność i mieszanie się kulinarnych tradycji Malajów, Hindusów, Chińczyków i Mamaków (Indusów wyznających Islam). Trudno jest nam dojść do siebie po spróbowaniu tego kalejdoskopu smaków, a trzeba przyznać, że to dopiero początek… Przed nami jeszcze chociażby znana ze swoich przysmaków wyspa Penang.
Czy to w domu, czy w restauracji, jedliśmy zazwyczaj w dużej grupie i podawano wiele potraw, z których każdy nakłada na swój talerz. Dzięki temu, ku naszej radości, można było spróbować wielu dań za jednym zamachem. Za każdym razem, kiedy ktoś nakładał sobie z talerza, na którym zostało mniej niż połowa, otrzymywał pytanie, czy mu smakuje. Jeśli odpowiedź była twierdząca, padało polecenie: “finish it!” Jedzenie w KL to naprawdę nie przelewki i po kilku dniach byłam w stanie zjeść już tylko lekkie parowane pierożki dim sum bez jakiegokolwiek sosu.

Znalazła się też w końcu okazja, żeby spróbować sławnego Króla owoców – duriana. “Raczyliśmy” się jego zapachem od początku naszej podróży, spotykając go na stoiskach i bazarach. Jest jednak dosyć drogi i ciężki w obsłudze więc nie było okazji, żeby się za niego zabrać. Jak się okazuje, dobry durian nie jest łatwy do znalezienia. Tata Kena, sponsor imprezy i wyraźny fan duriana, tłumaczył nam, że to co spotykamy w marketach czy na straganach ulicznych to tanie(!) egzemplarze niskiej jakości. Czujemy się więc zaszczyceni, a co do smaku… Marcin wyczuł nutę wędzonego jaja. Był całkiem niezły, ale jest zbyt intensywny, żeby raczyć się nim na codzień. Wcześniej jedliśmy tylko pudding z durianem i widzę w nim potencjał budyniowo-ciastowy, ale mój pomysł nie spotkał się z zachwytem rodziny.

Najbardziej chyba smakuje nam kuchnia chińska. Różnorodne smaki, niewiele mające wspólnego z polskim wyobrażeniem o “chińczyku”, dużo zieleniny, ryby i owoce morza.

Oprócz tego pyszne zupy i dobre dim sum. Szukając ich na obiad, dowiedziałam się, że jest to danie przede wszystkim śniadaniowe.
Jeśli chodzi o kuchnię indyjską, nowością było dla nas “banana leaf”. Jest to nie tyle danie, co sposób podawania. W restauracjach tego typu na stole rozkłada się liście bananowca, na których lądują ryż, sosy curry, dal i różne dodatki. Do tego można zamówić mięso. O ile w Indonezji i większości knajp w Malezji je się trzymając w prawej ręce łyżkę i nagarniając trzymanym w lewej ręce widelcem, tutaj żadne sztućce nie są potrzebne. Ubrudziliśmy się po pachy jedząc rękami.

Na zakończenie klasyk śniadaniowy – nasi lemak (dosłownie tłusty ryż) – nieoficjalnie narodowa potrawa Malezji. Ryż gotowany w mleku kokosowym, do tego zawsze jajko smażone lub gotowane, sambal, plasterki ogórka, fistaszki i anchovies.
Milona rzeczy nie udało nam się sfotografować, musicie uwierzyć na słowo, że walka była ciężka. Ciąg dalszy nastąpi…
Pingback: Kuchnia indonezyjska (the good, the bad and the ugly)