Do Bukit Lawang pojechaliśmy żeby zajrzeć do dżungli i parku narodowego Gunung Leuser, który jest jednym z ostatnich miejsc na ziemii, gdzie można spotkać orangutany na wolności.
Zamieszkaliśmy w pensjonacie u Nory, która codziennie rano gotuje dla rodziny i pracowników hurtowe ilości jedzenia. Indonezyjskim zwyczajem, przygotowany rano ryż i dodatki spożywa się przez cały dzień już bez podgrzewania. Oprócz “family food”, w pensjonacie są dostępne dla gości “złagodzone” dania z karty.
Nora zaprosiła mnie do kuchni, żeby pomóc jej przygotować curry (gulai) z warzywami i tofu oraz smażone ryby w ostrym sambalu. Jedzą tutaj bardzo mało mięsa, głównie małe rybki i trochę kurczaka.

Zaczęliśmy od ucierania pasty curry z imbiru, cebulek, papryczek chilli, czosnku, kurkumy (w postaci świeżego kłącza) i orzeszków, z którymi nigdy dotąd się nie spotkałam, o nazwie candlenuts. Przygotowaliśmy mleko kokosowe, rozłupując kokosa, miksując świeżo zmielone wiórki z wodą i odsączając suchą masę.
W woku znalazły się: świeża trawa cytrynowa i liście curry, mleko kokosowe, utarta pasta, sól i warzywa. Pod koniec gotowania dodaliśmy jeszcze tofu.
Podczas gdy ja pilnowałam gotującego się curry, Nora mozolnie ucierała sambal z ogromnej ilości czerwonych papryczek, czosnku, cebulek i pomidorów.
Świeże ryby usmażyliśmy oczywiście w głębokim tłuszczu. Następnie do woka trafił sambal, który po podsmażeniu dodaliśmy do chrupiącej ryby.
Całość zajmuje sporo czasu, bo ręczne ucieranie past to ciężka praca! Jedzenie było tak dobre, że niestety zapomnieliśmy o zdjęciu. Pomijając beznadziejną kwestię rafinowanego i dwukrotnie użytego oleju, byliśmy zaskoczeni tym, że absolutnie wszystko przygotowuje się od podstaw ze świeżych składników prosto z targu. Przeszliśmy długą drogę w Polsce, skoro kiedy gotuję tak samo w domu lub do kateringu, niektórzy pukają się w czoło…