Po trzech tygodniach podróży opuszczamy Malezję drogą lądową. Wyruszamy rano, skuszeni niską ceną biletu autobusowego. Na dworcu okazuje się, że autobus nie dojeżdża do granicy, a pani z informacji nakłania nas do kupna biletów na komfortowy minibus prosto do Hat Yai w Tajlandii. Mimo przekonywań, Marcin nie godzi się i decydujemy się na potencjalnie tańszą opcję z przesiadkami. Dostajemy jedne z ostanich miejsc w autobusie, z tyłu, i w trakcie jazdy na wybojach kilka razy jesteśmy katapultowani w powietrze. Po drodze zaczyna padać. Autobus dowozi nas do Kangar w północnej Malezji, skąd można złapać połączenie do granicy. Niestety, nikt nie brał autobusów z Penang pod uwagę przy planowaniu grafiku i musimy poczekać kilka godzin. Decydujemy się coś zjeść i w lokalnym barze dostajemy chińskie zupki z dodatkami, które sprzedawca zachwala: „very cheap!”

Deszcz, który powoli rozkręcał się już w Malezji, leje strumieniami, kiedy pieszo przekraczamy granicę. W Tajlandii, znanej jako kraina uśmiechów, witają nas ponure i niechętne twarze. Marcin znika w poszukiwaniu kantoru, a ja czekam na przeciwko przystanku. Wtedy zdaję sobie sprawę, jak przemiłych i pomocnych ludzi spotykaliśmy w trakcie dwóch miesięcy podróży, a szczególnie w Indonezji.
W końcu, wieczorem, dojeżdżamy do Hat Yai na głębokim, mocno jeszcze muzułmańskim południu Tajlandii. Deszcz nadal leje i dajemy się naciągnąć na drogą podróż tuk-tukiem. Następnego dnia za przejażdżkę z powrotem zapłacimy połowę ceny. Jesteśmy bardzo zmęczeni i gubimy się nawzajem. Próba oszczędzenia parudziesięciu złotych skończyła się dwunastogodzinną podróżą i nerwami.
Przeglądając przewodnik po południowej Tajlandii ma się wrażenie, że kraj składa się tylko i wyłącznie z resortów i miast przesiadkowych, z których można do nich dotrzeć. Nie brzmi to jak zechęta do odkrywania lokalnej kultury i kuchni, ale nie poddajemy się tak łatwo. Z “katalogu” resortów wybieramy sobie malutką i mało popularną wyspę Bulon Leh. Znowu próbujemy jechać lokalnym autobusem, ale dość szybko poddajemy się. Bezpośredniego połączenia opisanego w przewodniku nie ma, a pan w informacji irytuje się, gdy chcemy dowiedzieć się więcej.
Deszczowym porankiem wyruszamy kolejnym minibusem do Pak Bara, by złapać połaczenie na Koh Bulon. Kupujemy też dużo owoców, wodę i piwo, obawiając się wysokich cen na wyspie. Słusznie! Już po zakupie biletów, zaczynamy się zastanawiać nad zasadnością całego przedsięwzięcia – po co jechać na wyspę, skoro cały czas leje deszcz?
Ponieważ na wysepce nie ma portu, podpływamy w jej okolice dużą łodzią, następnie w zatoczce osłoniętej od sztormu przesiadamy się do małej lokalnej łódki. Łódka szaleje na falach, deszcz zacina prosto w oczy i słona woda leje nam się po twarzach. Docieramy na miejsce całkowicie mokrzy, ale szczęśliwi.
Cichy i zielony Bulon, oprócz turystów zamieszkują Chao Leh lub Chow Lair (“ludzie morza”), zwani morskimi cyganami. Ta społeczność zamieszkująca południowe wybrzeża Birmy i Tajlandii kiedyś przemieszczała się pomiędzy wyspami, teraz prowadzi półkoczowniczy tryb życia utrzymując się z połowu ryb i owoców morza. Nasza przemiła gospodyni, w połowie krwi Chao Leh, prowadzi homestay składający się z małych drewnianych domków i knajpy serwującej bardzo dobre domowe jedzenie.


Na wyspie nie ma pradu, a generatory w naszym pensjonacie uruchamia się na kilka godzin o 6 wieczorem. Ponieważ przez większą część naszego pobytu leje, spędzamy dużo czasu czytając i próbując kolejnych dań. Urozmaicenia dostarcza nam walka z półmetrową jaszczurką grasującą po belkach pod sufitem. Wybieramy się też na wycieczki po wyspie lub na piękną plażę, kiedy tylko się przejaśnia.

Leżąc wśród odgłosów burzy rozmyślamy o wpływie turystyki na kraj. Jeśli tylko jest taka możliwosć, zamiast pobytu w międzynarodowym hotelu, polecamy wybierać miejsca prowadzone przez lokalne rodziny i jeść w lokalnych knajpach. Warunki mogą być gorsze, bardziej zbliżone do tego jak żyją mieszkańcy, za to większość wydanych pieniędzy zostanie w okolicy, a nie w kieszeni zagranicznych inwestorów.
Na koniec naszego pobytu zmienia się pogoda, jakby Bulon chciał jednak pochwalić się swoimi błękitami i turkusami.